środa, 16 kwietnia 2014

Sztuka charkania, czyli wszystko co mnie w Chinach obrzydza


O tym, jak w Chinach jest brudno, przekonałam się już podczas pierwszej podróży z lotniska na campus, a każdy kolejny dzień tylko potwierdzał to spostrzeżenie. Chińczycy nie dbają o czystość. Przestrzeń publiczna, ze szczególnym uwzględnieniem mniejszych uliczek tętniących własnym, intensywnym życiem, pokryta jest brudem, którego obecności nie możemy usprawiedliwiać jedynie smogiem osiadającym na wszystkim. Wieczorne spacery to, oprócz czerpania przyjemności z obserwacji fascynującej chińskiej ulicy, także lawirowanie pomiędzy stertami śmieci i resztkami jedzenia. Oczywiście jest to przypadłość charakterystyczna głównie dla bocznych uliczek, pełnych małych restauracji i stoisk z jedzeniem, ale charkających przedstawicieli narodu chińskiego możemy już spotkać wszędzie. Tutaj także w pewnym stopniu winą obarczamy smog, który bardzo niekorzystnie wpływa na drogi oddechowe, ale osobiście chyba nigdy nie przyzwyczaję się do dźwięku zbierania w ustach śliny i innych wydzielin, by po chwili wypluć je z rozmachem na chodnik. Po pewnym czasie udało mi się nauczyć ignorować latające wokół mnie charki, zaliczając je po prostu do barwnego krajobrazu chińskiej ulicy, jednak nieprzyjemny dźwięk temu towarzyszący, wciąż obrzydza.





Przed wylotem z Polski ostrzegana byłam oczywiście o niebezpieczeństwach wynikających z żywienia się w małych restauracyjkach serwujących typowo chińskie przysmaki oraz próbowania jedzenia prosto z ulicznych straganów, jednak zaszczepiona na wszelkie możliwe choroby świata, nie mogłam przegapić przyjemności odkrywania. Teraz nie wyobrażam sobie żywienia się gdziekolwiek indziej, ponieważ jedzenie na ulicy jest nie tylko różnorodne i przepyszne, ale także nieprzyzwoicie tanie w porównaniu do polskich cen.













Oczywiście początkowe obawy nie były nieuzasadnione, ponieważ wychowana w europejskim podejściu do higieny jedzenia przeżyłam szok, gdy sprzedawca pierwszy raz podał mi ananasa na patyku, obranego i obmacanego brudnymi rękami, którymi pięć minut wcześniej skrobał gigantycznego bambusa. Kolejne zaskoczenie to sposób wydawania jedzenia na wynos, które wrzuca się po prostu do jednorazowych reklamówek, dlatego przemierzanie miasta z siatką pełną chlupoczącej zupy, to także nieodłączny element krajobrazu chińskiego miasta.



 Pojęcie czystości okazało się względne i jakże różne od tego, do którego przywykłam w Polsce. Kiedy w Europie problemem staje się brak osobnego zlewu do mycia warzyw, tutaj nikt nie przejmuje się podstawowymi zasadami higieny i BHP. Warunki w jakich jedzenie jest przygotowywane oraz czystość wnętrz pozostawia wiele do życzenia, jednak to także problem jedynie pierwszych dni pobytu w Chinach. Podobnie jak niechlujny sposób, w jaki Chińczycy spożywają posiłki. Rozrzucanie kawałków na stół i podłogę oraz nieciekawe odgłosy towarzyszące jedzeniu makaronu pałeczkami spotykają się z powszechną akceptacją.

 



Wszystko zależy jednak od nastawienia, a przede wszystkim przyzwyczajenia do pewnych zachowań i zrozumienia ich uwarunkowań kulturalnych. Zupa w siatce i resztki posiłku, w które znowu wdepnęłam stały się codziennością, niestety latające charki mogą zapomnieć o akceptacji z mojej strony.




















4 komentarze:

  1. Chińczycy są dużym krajem, więc brud też mają duży. To kwestia skali.

    OdpowiedzUsuń
  2. No... podobno nie wszystko mają duże ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Trzeba spojrzeć na sprawę ; > z odpowiedniej perspektywy i też będzie duże.
      Wszystko to sztuka interpretacji i motywacji.

      Usuń