poniedziałek, 26 maja 2014

Polskie pierogi na chińskiej ziemi, czyli jak wymieniłyśmy ser na czterech Mongołów

Z okazji pierwszego dnia kultury organizowanego na Xidian University, zostałyśmy poproszone o przygotowanie jak największej ilości rzeczy związanych z naszym krajem. Jednym z elementów miało być poczęstowanie gości tradycyjnym polskim daniem. Biorąc pod uwagę, że jesteśmy w Chinach i trudno tutaj zdobyć odpowiednie produkty, ogranicza nas budżet, a przede wszystkim nasza kuchnia wyposażona jest jedynie w zlew (w sumie, to ja nie mam nawet talerza), zadanie nie należało do najprostszych. Wybór padł jednak na pierogi, które najwygodniej nam było tutaj przygotować, a przynajmniej tak się wydawało.
Przede wszystkim polskie-ruskie pierogi robione o trzeciej nad ranem z mąki kupowanej na wagę, ziemniaków-mutantów i "Mongołów"-słodkiej śmietany, nie miały prawa smakować domem, ale dla nas puree ziemniaczane po czterech miesiącach na makaronie i ryżu, okazało się być zbawieniem. 


Z "Mongołami" to też zabawna historia. Dzień wcześniej wybrałyśmy się bowiem na wielką wyprawę w poszukiwaniu sera. Pół miasta przejechane autobusami, odwiedzenie trzech supermarketów, by znaleźć najdroższy ser życia za 70 złotych. Po zakupie i konsultacjach z nauczycielką okazało się niestety, że lekko ogranicza nas budżet, więc należy wymienić ser na czterech "Mongołów", dwa złote każdy. 

Kiedy w akademiku, w pokoju obok miał miejsce proces wyplatania wianków, za ścianą, w miskach do prania, leżały sterty ziemniaków, balkon upaprany był mąką, a puree zostało przez wszystkich wypróbowane dziesięć razy i jeszcze nikt nie był do końca pewny, czy to odpowiedni smak. Jakbyśmy nie miały wystarczająco zmartwień, zepsuł się zlew, ( ten znajdujący się w łazience już od dawna nie działał), a zaraz po tym, jak zaczęłyśmy wrzucać sterty pierogów do wrzącej wody, wysadziło korki w obu mieszkaniach. Zmusiło nas to do gotowania ich na przenośnej kuchence, na podłodze, następnego dnia o świcie. 




Połowa przygotowanych w nocy pierogów przykleiła się niestety do balkonowego stołu, przybierając postać bezkształtnej masy. Jakby tego jeszcze było mało te, które przeżyły, skutecznie pozbawione zostały jakiegokolwiek smaku. Wyruszyłyśmy więc jako piękne rusałki w jasnych sukienkach i wiankach na głowach, w dłoniach dzierżąc patelnie, litrowe oleje, przenośne kuchenki i nasze dobro narodowe-cebulę. Po przyjeździe na nowy campus i przygotowaniu naszego stanowiska, jedyną myślą była chęć pozbycia się nieszczęsnych pierogów, gdyż czterdziestostopniowy upał raczej nie wpłynął korzystnie na ich i tak już dramatyczny stan. Niestety za namową nauczycielki znaleźliśmy salę lekcyjną, gdzie można było podsmażyć dzieło nieprzespanej nocy. Mimo całej miłości w nie włożonej oraz szczerego zaangażowania naszych chińskich pomagierów, którzy co prawda nie mieli pojęcia, co robią, ale bardzo chcieli być przydatni, nic się nie uratowało. 

 

Ostatecznie najbardziej reprezentacyjne resztki zostały wystawione na polskim stanowisku i zjedzone przez szaleńców, którym angielskim i łamanym chińskim, próbowałam wytłumaczyć, że upał zadziałał na nie negatywnie, teraz nie polecam, ale rano były pyszne i tak, oczywiście, w domu smakują pięć razy lepiej.
Co prawda pierogi wypadły blado przy niemieckim piwie z najstarszą na świecie tradycją oraz francuskich kanapkach i winie, ale zgodnie ze znaną zasadą-czego nie dorobiłyśmy, to "dowyglądałyśmy".

sobota, 24 maja 2014

Wszyscy i tak wylądujemy w Salsie, czyli o życiu nocnym Xi'anu

Uwielbiam miasto nocą, dlatego tak zachwycił mnie Xi'an po zmroku. Ten moment, kiedy robi się ciemno, ulice nie są już tak przepełnione, ale wciąż tętnią życiem. Xi'an wieczorami pulsuje i zachęca kuszącymi zapachami świeżo przygotowanego jedzenia, śmiechem ludzi zmierzających do barów oraz neonami rozświetlającymi całe ulice.



Pomysłów na spędzenie nocy poza domem jest mnóstwo, a to jedna z przyczyn mojej ogromnej miłości do metropolii. Wieczorne spacery z aparatem w dłoni i brakiem planu należą do ulubionych, ponieważ jeszcze nigdy się nie rozczarowałam. Wychodzimy z przyjaciółmi z jedną myślą, chcemy dobrych zdjęć i jeszcze lepszej zabawy i zawsze trafiamy na nieodkrytą przez nas wcześniej część miasta, małe uliczki pełne pysznego jedzenia i fascynujące osobowości.Alternatywa to organizowane cyklicznie przez Akademię Muzyczną koncerty guzhenga-chińskiego instrumentu szarpanego, które są prawdziwą ucztą także dla oczu. Piękne Chinki wystrojone w eleganckie suknie i delikatne dłonie tańczące nad instrumentem.

Już we wcześniejszym poście wspominałam, że żywimy się dosłownie na ulicy, gdzie zawsze rozstawione są stragany i wózki z jedzeniem, także w nocy. Dlatego też widok młodych ludzi, siedzących na krzesełkach dla przedszkolaków, ustawionych pod klubem o czwartej rano i zajadających się makaronem, jest codziennością. Tego zdecydowanie brakuje w Polsce, gdzie o tej porze dostać można jedynie kebab.



Pozostając przy temacie klubów, pozwolę sobie na zamieszczenie skrótowego przewodniczka małego imprezowicza. Zabawę najczęściej zaczynamy w Helen's bar, czyli barze, w którym spotyka się co piątek hermetyczny światek zagranicznych studentów. Po trzech miesiącach pobytu w Xi'anie, nie było sytuacji, żebym nie spotkała kogoś znajomego w tym miejscu. Tutaj też łapie się mnóstwo kontaktów.
3 Carats to podobne do Helen's bar lecz zdecydowanie bardziej ekskluzywne miejsce. Pierwsza przypadkowa wizyta pozwoliła mi odkryć, że w piątki serwowany jest darmowy alkohol dla obcokrajowców. Zabieg ten, stosowany przez wiele klubów, zwłaszcza tych próbujących się dopiero wypromować, przyciąga nie tylko zagranicznych gości, ale także Chińczyków zainteresowanych popularnością tego miejsca wśród cudzoziemców. I tutaj ponownie poruszamy kwestię białej twarzy. Gdy pierwszy raz przekroczyłyśmy próg 3 Carats, wracałyśmy właśnie z wieczornego spaceru z aparatami fotograficznymi, ubrane w dresy. Pomimo tego, jak bardzo niewyjściowo wyglądałyśmy, a jak bardzo luksusowe jest to miejsce, zaraz znalazł się przy naszym boku kelner z drinkami i pytaniem, czego jeszcze potrzebujemy.
 


Nieważne, gdzie zaczniemy zabawę, i tak najczęściej kończy się ona w Salsie-prawdopodobnie najbardziej znanym klubie w Xi'anie. Przychodzą tu wszyscy, a głównym celem jest parkiet. Jednak dopiero koło czwartej nad ranem, kiedy to puszczana jest dobra muzyka, a większość natarczywych Chińczyków wróciła już do domu, ludzie bawią się najlepiej. Takie miejsca jak Salsa lub Fantasy club to dla mnie, jako początkującego sinologa zainteresowanego kulturą Chin, także okazja na zaobserwowanie zachowania młodych Chińczyków i Chinek, które momentami jest na tyle zaskakujące dla osoby wychowanej w innej kulturze, że poświęcę mu osobny wpis na blogu.

Ważnym aspektem nocnego życia, nie tylko w Xi'anie, ale w całych Chinach jest karaoke. Wielka popularność tej formy rozrywki, która zawładnęła Azją w ostatnim czasie, przejawia się w dziesiątkach ogromnych neonów z napisami KTV, które mijam każdego dnia na ulicy.Zamknięte pomieszczenia, w których możesz razem z przyjaciółmi śpiewać znane, popowe piosenki, to także miejsce rozwijającej się prostytucji. Niektóre kluby oferują bowiem towarzystwo pań, którym można zapłacić za wspólne picie i tańczenie, ale to jedynie oficjalna wersja, bo, co dzieje się za zamkniętymi drzwiami, każdy wie.

czwartek, 15 maja 2014

Wielka xidiańska rodzina

Będąc zagranicznym studentem, a do tego jeszcze białą dziewczyną, nie możesz przemknąć niezauważenie nie tylko na chińskiej ulicy, ale tym bardziej na terenie uniwersytetu. Na Xidian University of Computer Science and Technology uczy się siedmiuset zagranicznych studentów, na naszym campusie około połowa z nich, jednak jak sama nazwa szkoły sugeruje, nie znajdziemy tu zbyt wielu dziewczyn, a już na pewno nie białych. Oprócz naszej szóstki, spotkałam Brytyjkę, Hiszpankę i jeszcze jedną kobietę, której narodowości wciąż nie poznałam. Poza tym kilka dziewczyn z Sudanu czy Nepalu. Najliczniejszą grupę stanowią jednak przedstawiciele krajów wschodnich oraz afrykańskich. 
 
Z tego też powodu, obecności naszej wyróżniającej się z tłumu białej skóry, nie mogło zabraknąć na dniu sportu, który przekładany z powodu deszczowej pogody, odbył się wreszcie w miniony weekend. Najważniejszy punkt programu stanowiła parada, w której prezentowały się poszczególne drużyny, także my – zagraniczni studenci. Na tle dziesiątek ustawionych w rzędy Chińczyków, perfekcyjnie wykonujących wyuczone ruchy i maszerujących w idealnych odstępach, wyglądaliśmy co najmniej zabawnie.
Nieprzygotowani, dosłownie wyrwani z łóżek o szóstej rano, zostaliśmy ustawieni, wręczono nam flagi i próbowano wytłumaczyć, w jaki sposób powinniśmy się prezentować. Pomimo braku jakiegokolwiek dogrania, zrobiliśmy największe wrażenie naszą pozytywną energią, okrzykami, śmiechem i przede wszystkim kolorowymi twarzami.
Dzień sportu, jako pierwsze tego typu wydarzenie, w którym brałam tutaj udział, a które zebrało w jednym miejscu tylu zagranicznych studentów, uświadomił mi, jak bardzo chciałabym zostać częścią tej „xidiańskiej rodziny”. Młodzi ludzie przyjeżdżają studiować do Chin na co najmniej parę lat, a ponieważ środowisko "liuxueshengów" jest na tyle hermetyczne, po paru miesiącach wszyscy się znają. Fakt, że mieszkam w akademiku na terenie campusu bardzo ułatwia kontakty i pozwolił mi poznać bliżej wielu cudownych ludzi, jednak to wciąż bardzo powierzchowne znajomości. Nieustannie odnoszę wrażenie, że zaraz wyjeżdżam, kiedy oni zostają na kolejne trzy lata.
 
Poczułam się częścią czegoś większego, gdy po paradzie, pod naszym namiotem rozbrzmiewał dźwięk bębnów i gitary, a wszyscy tańczyli i śpiewali w przeróżnych językach.Widać było, że Ci ludzie się świetnie znają i dobrze czują w swoim towarzystwie, co odznaczało się na tle innych drużyn. Wciąż jednak mam świadomość, że nie potrafię zaangażować się w pełni w życie uniwersyteckie, bo siedzę na walizkach. Nie mam pojęcia, gdzie spędzę kolejne półrocze, ponieważ istnieje jednakowe prawdopodobieństwo, że wrócę do Gdańska, polecę do Pekinu lub jeszcze innego miasta. Z jednej strony to brak poczucia stabilizacji, ale równocześnie możliwość zaczynania od początku w kolejnym miejscu, co tak uwielbiam.




poniedziałek, 5 maja 2014

O transporcie słów kilka, czyli jak nie zginąć przechodząc przez ulicę


Najważniejsze zasady na chińskiej ulicy:
1. uświadom sobie, że nie ma czegoś takiego, jak przepisy ruchu drogowego, a nawet jeżeli są, to jedynie w podręcznikach do kursu na prawo jazdy.
2. miej oczy dookoła głowy, bo nikt o Ciebie nie zadba, jeżeli Ty tego nie zrobisz.
3. dostosuj się do naturalnego rytmu ulicy, dopiero wtedy będziesz       w stanie funkcjonować i poruszać się.
Chińska ulica to na pierwszy rzut oka chaos, kłębowisko ludzi i pojazdów poruszających bez określonego ładu. Jednak, kiedy przyjrzę się dokładniej, jestem w stanie wyłapać rytm, płynność ruchów. Kierowcy mijają przechodniów na milimetry, nie zatrzymując się, tylko polegając na własnych wyliczeniach, dlatego otarcie się o pojazd to kwestie sekund. Początkowo wydaje się to przerażające, jednak z czasem pozwala na wygodne i przede wszystkim szybkie przemieszczanie się. Pierwsze dni po przyjeździe polegały na kurczowym trzymaniu się Chińczyków, by u ich boku przejść na drugą stronę ulicy. Paraliżowała mnie sama myśl o tym, co się dzieje przede mną. Teraz razem z wszystkimi łamię wszelkie zasady zdrowego rozsądku i przepisy, które wpajano mi całe życie w Polsce, lawirując na czerwonym świetle pomiędzy autobusami i rowerzystami. Przyjemność jazdy zwykłym autobusem kosztuje 50 groszy, piętrowym - złotówkę, gdy posiadamy kartę, którą regularnie doładowujemy, cenę dzielimy na pół. Płacimy wrzucając banknot do pojemnika umiejscowionego przy pierwszych drzwiach lub przykładamy kartę do czytnika. Oprócz kierowcy obserwującego wsiadających, nie ma żadnych kontroli, więc tak naprawdę to, czy zapłacimy zależy jedynie od naszej uczciwości, a Chińczycy są uczciwi. Nie widziałam jeszcze nigdy, by ktokolwiek oszukiwał, a niestety mam świadomość, jak nagminne jest to w Polsce. Jazda autobusem, zwłaszcza w godzinach szczytu do najprzyjemniejszych nie należy, jednak miasto jest na tyle dobrze rozplanowane, a kierowcy sprawnie lawirują pomiędzy innymi pojazdami, unikając stłuczek, że na miejsce docieram zawsze w zadziwiająco szybkim tempie. Warto także nadmienić, że nie istnieje nic takiego, jak rozkład jazdy. Na przystanku podana jest jedynie godzina przyjazdu pierwszego i ostatniego autobusu. Wbrew pozorom nie jest to jednak problemem, ponieważ pojawiają się one z taką częstotliwością, że nigdy nie czekałam dłużej niż pięć minut.

Xi'an ma jedynie dwie, ale za to bardzo rozbudowane linie metra. Ceny zależą oczywiście od trasy, ale nie przekraczają kilku złotych za przejazd. Największym plusem są zabezpieczenia w postaci przezroczystych szyb, których nie widziałam np. w Nowym Jorku czy Warszawie, gdzie tory są otwarte, a o wypadkach i próbach samobójstw wciąż jest głośno. Ranking na opłacalność i równocześnie wygodę wygrywają oczywiście taksówki, które są tak zadziwiająco tanie, że po powrocie do kraju już nigdy nie będę w stanie przestawić się na wygórowane ceny za ten środek transportu. Podczas naszych nocnych eskapad do barów stają się nieocenione. Dla porównania w taryfie nocnej za siedem kilometrów do ulubionego klubu płacimy siedem złotych i dzielimy to jeszcze na cztery osoby. Teraz warto sobie wyobrazić, jak czują się studenci z Francji czy Niemiec, których jest tutaj sporo, a którzy przeliczają te kwoty na euro. Żyć, nie umierać.
Xi'an to ogromne, siedmiomilionowe miasto, dlatego tak sprawny transport niezwykle ułatwia ludziom życie. Oprócz wymienionych przykładów można oczywiście dać się podwieźć za kilka groszy na motorze lub wypożyczyć rower. Wszędzie towarzyszą nam jednak tłumy ludzi, ale tego przykrego aspektu Chin trzeba po prostu przywyknąć.