Z okazji pierwszego dnia kultury organizowanego na Xidian University, zostałyśmy poproszone o przygotowanie jak największej ilości rzeczy związanych z naszym krajem. Jednym z elementów miało być poczęstowanie gości tradycyjnym polskim daniem. Biorąc pod uwagę, że jesteśmy w Chinach i trudno tutaj zdobyć odpowiednie produkty, ogranicza nas budżet, a przede wszystkim nasza kuchnia wyposażona jest jedynie w zlew (w sumie, to ja nie mam nawet talerza), zadanie nie należało do najprostszych. Wybór padł jednak na pierogi, które najwygodniej nam było tutaj przygotować, a przynajmniej tak się wydawało.
Przede wszystkim polskie-ruskie pierogi robione o trzeciej nad ranem z mąki kupowanej na wagę, ziemniaków-mutantów i "Mongołów"-słodkiej śmietany, nie miały prawa smakować domem, ale dla nas puree ziemniaczane po czterech miesiącach na makaronie i ryżu, okazało się być zbawieniem.
Z "Mongołami" to też zabawna historia. Dzień wcześniej wybrałyśmy się bowiem na wielką wyprawę w poszukiwaniu sera. Pół miasta przejechane autobusami, odwiedzenie trzech supermarketów, by znaleźć najdroższy ser życia za 70 złotych. Po zakupie i konsultacjach z nauczycielką okazało się niestety, że lekko ogranicza nas budżet, więc należy wymienić ser na czterech "Mongołów", dwa złote każdy.
Kiedy w akademiku, w pokoju obok miał miejsce proces wyplatania wianków, za ścianą, w miskach do prania, leżały sterty ziemniaków, balkon upaprany był mąką, a puree zostało przez wszystkich wypróbowane dziesięć razy i jeszcze nikt nie był do końca pewny, czy to odpowiedni smak. Jakbyśmy nie miały wystarczająco zmartwień, zepsuł się zlew, ( ten znajdujący się w łazience już od dawna nie działał), a zaraz po tym, jak zaczęłyśmy wrzucać sterty pierogów do wrzącej wody, wysadziło korki w obu mieszkaniach. Zmusiło nas to do gotowania ich na przenośnej kuchence, na podłodze, następnego dnia o świcie.
Połowa przygotowanych w nocy pierogów przykleiła się niestety do balkonowego stołu, przybierając postać bezkształtnej masy. Jakby tego jeszcze było mało te, które przeżyły, skutecznie pozbawione zostały jakiegokolwiek smaku. Wyruszyłyśmy więc jako piękne rusałki w jasnych sukienkach i wiankach na głowach, w dłoniach dzierżąc patelnie, litrowe oleje, przenośne kuchenki i nasze dobro narodowe-cebulę. Po przyjeździe na nowy campus i przygotowaniu naszego stanowiska, jedyną myślą była chęć pozbycia się nieszczęsnych pierogów, gdyż czterdziestostopniowy upał raczej nie wpłynął korzystnie na ich i tak już dramatyczny stan. Niestety za namową nauczycielki znaleźliśmy salę lekcyjną, gdzie można było podsmażyć dzieło nieprzespanej nocy. Mimo całej miłości w nie włożonej oraz szczerego zaangażowania naszych chińskich pomagierów, którzy co prawda nie mieli pojęcia, co robią, ale bardzo chcieli być przydatni, nic się nie uratowało.
Ostatecznie najbardziej reprezentacyjne resztki zostały wystawione na polskim stanowisku i zjedzone przez szaleńców, którym angielskim i łamanym chińskim, próbowałam wytłumaczyć, że upał zadziałał na nie negatywnie, teraz nie polecam, ale rano były pyszne i tak, oczywiście, w domu smakują pięć razy lepiej.
Co prawda pierogi wypadły blado przy niemieckim piwie z najstarszą na świecie tradycją oraz francuskich kanapkach i winie, ale zgodnie ze znaną zasadą-czego nie dorobiłyśmy, to "dowyglądałyśmy".